Jerzy Janeczek – filmowy Witia z „Samych swoich” krytykuje współczesny teatr. Średnio zadowolony jest z pokolorowanej kopii kultowej polskiej komedii.
Spotkanie z Jerzym Janeczkiem zorganizowano w domu kultury w Malczycach. Aktor opowiadał, co przez 20 lat robił w Stanach i dlaczego postanowił wrócić do Polski. Zdradził również, że film „Sami swoi” miał się w pierwszej wersji nazywać „I było święto”.
Rozmowa z Jerzy Janeczkiem.
- Jak trafił pan do filmu?
- Studiowałem w Łodzi. Przez przypadek poszedłem na tzw. próbne zdjęcia z reżyserem Sylwestrem Chęcińskim - dziś szumnie się to nazywa casting. Na zdjęcia trzy razy jeździłem do Wrocławia. Wybrano mnie, później szukano dla mnie partnerki, którą została Ilona Kuśmierska (filmowa Jadźka).
- Przed kręceniem nauczył się pan jeździć konno?
- Przed filmem jeździłem do Książa koło Wałbrzycha, gdzie była hodowla ogierów. Przez dwa tygodnie jeździłem na koniu. Trochę się nauczyłem, co widać było na ekranie.
- Gdzie kręcono sceny na koniach?
- Między innymi w Lubomierzu i w kamieniołomach w Sobótce Zachodniej.
- W Dobrzykowicach pod Wrocławiem, gdzie znajduje się gospodarstwo Kargulów i Pawlaków nakręcono ok. 80 procent filmu. Dlaczego zawłaszczył to Lubomierz? Tak przynajmniej twierdzą mieszkańcy Dobrzykowic.
- Myślę, że bardziej imponujący jest Lubomierz. To miasteczko z piękną zabudową i rynkiem. Nakręcono tam również parę różnych filmów. Lubomierz szybciej wpadł na pomysł zorganizowania stolicy polskiej komedii i wykorzystał swoją popularność.
- Czy nie czuje się pan nieco zaszufladkowany jako Wicia? Czy życiowa rola nie ciągnie się zbyt długo?
- W aktorstwie rządzą przypadki. Zagrałem role w wielu filmach. Grałem w teatrach we Wrocławiu, Kaliszu czy Koszalinie. Dawniej aktor był związany głównie z teatrem, a nie z filmem. To dawało stabilizację i wiele możliwości. Przemysł filmowy nie był tak rozdmuchany jak dziś. Później na 20 lat wyjechałem za granicę.
- Jak się pan czuł w USA? Pytam, bo nie mogę pojąć, jak rozpoznawalny aktor mógł opuścić Polskę?
- Z początku było fatalnie. Wszystko wywróciło się do góry nogami. Chciałem jechać do Stanów na rok, aby odpocząć od pewnych spraw. Tam poznałem żonę. Tak się stało, że latami odkładaliśmy przyjazd do Polski. Przez 10 lat pracowałem w Stanach dla Polonii. Tworzyłem gazetę i organizowałem imprezy. Miałem taką potrzebę.
- Był pan tam rozpoznawalny?
- Przez Polonię tak.
- Co się dzieje z Andrzejem Wasilewiczem, który zagrał narzeczonego Ani w „Nie ma mocnych”?
- Przez pewien czas mieliśmy ze sobą kontakt później długo chorował. Z tego co wiem, nie pracuje już w zawodzie. Szukałem go przez rodzinę, ale krewni również nie wiedzieli, co się z nim dzieje.
- Podoba się panu pokolorowana kopia „Samych swoich”?
- Dostałem ją w prezencie od producenta. Kadry były kolorowane w Hollywood. Producent opowiadał, że była to bardzo trudna operacja, bo film nie miał dokumentacji w kolorze. Skromnie uważam, że kopia czarno – biała miała swój urok. Taśma filmowa była autentycznym świadectwem zapisu tamtych czasów.
- Dawniej w polskim filmie był lepszy dźwięk. Słyszalny był każdy szept. Dziś trudno zrozumieć aktora. Gorsza jest dykcja. Widzi pan te błędy?
- To niedbałość. Teraz istnieje tendencja, żeby mówić bardzo naturalnie, a że kultura mówienia jest coraz gorsza, więc tak to wygląda. Kiedy rozmawiam z młodzieżą, często nie mogę ich zrozumieć. Samogłoski dla nich nie istnieją. Dawniej przykładano wielką rolę do dykcji i akcentu.
- W teatrze pan już nie gra?
- Do teatru raczej mnie nie ciągnie. Teatr współczesny nie ma nic wspólnego z teatrem, który lubię. Sztuka idzie w rejony wolnej amerykanki i obsceniczności. Pojawia się coraz więcej wulgaryzmów. Nie chodzi nawet o komercję, ale o szokowanie za wszelką cenę. Jest też sporo inscenizacji pustych i niewytłumaczalnych. Często nie wiadomo, o co twórcom chodzi. Dawniej teatr był domem. Dziś stał się pustym miejscem.
Jacek Bomersbach
REKLAMA
REKLAMA