Łódzki aktor Lech Dyblik nie ma telewizora. Kilka lat temu popsuł mu się i artysta już go nie naprawił. Ma to jednak swoje plusy, bo wcześniej dzieci zamiast odrabiać lekcje kłóciły się o pilota. Od wielu lat aktor władający biegle kilkoma językami odgrywa role ludzi z marginesu, żuli i pijaków.
Lech Dyblik lubi grać na gitarze na ulicy. W Moskwie zagrał na jednym z podwórek i ściągnął okoliczny element. Aktor na co dzień mieszka w Łodzi. W 1983 ukończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Krakowie. Zagrał w ponad 100 filmach zazwyczaj role epizodyczne, co nie oznacza, że mniej ważne. W serialu „Świat według Kiepskich” gra rolę Badury – złomiarza pijącego tanie wina.
- Nie męczy pana granie ludzi z marginesu?
- Bardzo rzadko odmawiam grania w filmach, choć kilka razy mi się to zdarzyło. Muszę jednak zauważać sens w tym, co robię. Tak naprawdę role, jakie grywam i to, co robię nie ma dla mnie jakiegoś większego znaczenia. To moja praca i miło zaskoczyć ludzi, kiedy poznają mnie i zobaczą naprawdę, jaki jestem.
- Charakterystycznych aktorów takich jak np. nieżyjący już Henryk Hunko, czy Ludwik Pak (Zdzisław Dyrman w Misiu) postrzega się jako naturszczyków. Pan również nie wygląda na człowieka, który ukończył PWST i zna kilka języków. Nie denerwuje to pana?
- To jest tak: Skoro jestem traktowany, jak człowiek z ludu, to jestem wiarygodny i tak należy to czytać. W Niemczech aktora widać z daleka na półtorej kilometra. W Polsce nie odróżniam się od przeciętnego przechodnia.
- Jak pracowało się z Wojciechem Smarzowskim podczas kręcenia „Wesela” lub „Domu złego”? Na konferencji prasowej reżyser nie miał za wiele do powiedzenia, bo twierdził, że wszystko opowiadają jego filmy.
- Ekipa aktorów, która z nim współpracuje dokładnie wie, jak ma grać i w trakcie zdjęć nie ma żadnych niedomówień. Każdy aktor dostaje to, co jest w zasięgu jego możliwości. Nie ma tu jakichś skomplikowanych ról. Smarzowski pracuje trochę po amerykańsku. Zadania, jakie daje aktorom przystają do ich charakteru. Grając u Wojtka mam poczucie lekkości.
- Zagrał pan również w „Kroku” Marka Piwowskiego. No i jak u Piwowskiego większość obsady to naturszczycy. Jak wyglądała współpraca z reżyserem?
- Bardzo dobrze, choć prawdę mówić nie do końca nadążam za nim. Czasami mam wrażenie, że się rozumiemy, a czasami, że nie. W „Kroku” chciał, aby zagrali wyłącznie naturszczycy. Poszedłem na casting, a ponieważ Marek nie ogląda telewizji i nie zna aktorów zostałem zaangażowany do filmu, bo sądził, że jestem z ulicy.
- Przechadzając się po mieście ma pan dużo przygód?
- Cały czas mam różne akcje. Ostatnio facet na ulicy wmawiał mi, że kładłem z nim dachy w Bielsku. Inni mylą mnie, że jestem kimś z ubezpieczeń. Postrzegają mnie nie jako aktora, ale kogoś znajomego.
- Koncertuje pan w zakładach karnych. Dlaczego?
- Bo lubię. Faktem jest, że publiczność wymaga szczerości ze strony wykonawcy. Więźniowie czujnie przyglądają się i natychmiast wykrywają każdy fałsz. W koncertach nie może być ściemy.
Jacek Bomersbach
REKLAMA
REKLAMA