Robiąc ostatnio porządki w zdjęciach natknęłam się na te, które uwieczniły moje zmagania z .. paralotnią. Pomyślałam, że to w gruncie rzeczy dobry pomysł na artykuł ze względu na to, że okolice Ząbkowic są często odwiedzane przez paralotniarzy. Najbliższym takim miejscem jest Srebrna Góra. Przychodzi mi również na myśl Czeszka, na której odbył się mój pierwszy lot :)
Moja fascynacja tym niezbyt popularnym (wśród moich znajomych) sportem zaczęła się stosunkowo wcześnie. Stało się to z wiadomej przyczyny. Mój tata - odkąd sięgam pamięcią - lata na paralotni. Tak samo, jak jego siostra - moja matka chrzestna. W 2006 roku okazało się, że jak to już bywa w mojej rodzinie - wychodzimy z założenia, że wszystkiego w życiu trzeba spróbować.. Odważyłam się za namową taty odbyć swój pierwszy „lot".
Byłam zafascynowaną tym sportem siedemnastolatką. Najpierw długo wpatrywałam się jak mój ojciec rozkłada skrzydło. Używał on dwóch sposobów. Jeden polegał na zbiegnięciu ze zbocza górki trzymając w dłoniach drążki do sterowania. Trzeba pociągnąć za sobą skrzydło rozpościerając szeroko ramiona.. Drugi sposób wydawał się prostszy, bo polegał na podniesieniu skrzydła w miejscu patrząc na nie, a gdy znajdzie się ono nad naszą głową wystarczy się szybko odwrócić i biec. Wydawało się to bardzo proste.
Następnie tato wytłumaczył mi do czego służy jaka linka (a jest ich chyba ze sto ... o ile nie więcej) Zapamiętałam dwie, które powodują skręt w prawo lub w lewo :D Potem dalszych instrukcji chyba nawet nie słuchałam. Byłam tak podekscytowana, że chciałam jak najszybciej polecieć. Poczekaliśmy na bezwietrzną pogodę. Wtedy jest najodpowiedniejszy, bo najbezpieczniejszy czas na postawienie skrzydła. Mimo, że był upalny dzień, zostałam przymuszona do ubrania się w ciepłą kurtkę i spodnie narciarskie, bo tam na górze jest bardzo zimno. Może wydać się to śmieszne, ale nie miałam wtedy specjalistycznego kombinezonu. Chłopaki założyli mi uprząż, w której się siedzi podczas lotu. Ugięłam się oczywiście pod jej ciężarem. Gdy stanęłam na nogi, nie mogłam się wyprostować... Obowiązkowo dostałam kask (wszystko odbywało się oczywiście pod nadzorem dwóch zaprzyjaźnionych instruktorów)
Ci, co mnie znają wiedzą, że zazwyczaj porywam się na głęboką wodę. Postanowiłam więc skorzystać z trudniejszego rozwiązania ( które w praktyce okazało się, że jest prostsze, ale w to nie wnikajmy :) ) Tato rozłożył na ziemi za mną skrzydło, wyprostował i poustawiał wszystkie linki. Dał do rąk sterówki i kazał biec w dół. Okazało się, ze to wcale nie takie proste jakie wydawało się być z boku... Gdy tylko napięłam i rozpostarłam ramiona i zrobiłam dwa raptowne kroki w dół, pęd powietrza, które skumulowało się w skrzydle szarpnęło mną do tyłu. Zabolało... Już wtedy zrozumiałam, ze to nie będzie najprzyjemniejsza czynność w moim życiu. Nie chciałam narobić wstydu mojemu ojcu - zacisnęłam zęby i chyba za setnym razem poderwałam skrzydło. Gdy znalazło się nad moją głową z wrażenia zamiast biec, to stanęłam i popatrzyłam w górę. Wtedy boczny podmuch wiatru znów zniweczył moją ciężką pracę. Nie poddałam się oczywiście.
Resztkami sił poderwałam skrzydło do góry, rozbiegłam się i oderwałam nogi od ziemi. Widziałam z boku kilku facetów biegnących równo ze mną, którzy w razie kłopotów mieli łapać mnie za nogi, by ściągnąć na ziemię. Leciałam przez jakieś 30 sekund nad ziemią. Może Wam się wydać, że to nie jest powalający rekord, ale jak na pierwszy raz, praktycznie bez profesjonalnego przygotowania, mając 17 lat i ważąc zaledwie czterdzieści parę kilogramów to niezły wyczyn. Zwłaszcza, że sprzęt na którym się uczyłam był przystosowany do osób mających powyżej 65 kg .
Zostałam siłą ściągnięta na ziemię, gdy tylko wzniosłam się na powyżej 2 metry. Ale i tak uważam to za niezły wyczyn. Przede wszystkich spróbowałam czegoś, czego rzadko kto może zasmakować. Serce biło mi jak szalone, gdy tylko uniosłam się ponad ziemię poczułam w jednej chwili strach i niewiarygodne szczęście. Byłam dumna z siebie, że nie poddałam się po pierwszym dość bolesnym upadku. Obolała, wycieńczona po 3 godzinnym zmaganiu się z żywiołem i niewiarygodnie szczęśliwa wróciłam do domu. Zakwasy miałam oczywiście przez dobrych kilka dni. Najgorzej ucierpiały moje ramiona i pupa, na którą często spadałam:) Ale warto było!
Namawiam więc wszystkich. Jeśli macie taką okazję, to warto spróbować. Na początek możecie przyjechać do Srebrnej Góry, gdy tylko jest ładna pogoda i odpowiednie warunki, paralotniarze z całej Polski, a nawet z za granicy spotykają się tam, by spróbować swoich sił. Można przyjechać, popatrzeć, zawrzeć nowe znajomości. A nóż widelec poznacie kogoś, kto zechce Was tego nauczyć i złapiecie podniebnego bakcyla.
Mouse
REKLAMA
REKLAMA