Podczas wakacji osiem osób z Sobótki, Wrocławia i Świdnicy odwiedziło Ural Polarny – jedno z najdzikszych miejsc na kuli ziemskiej. Pod namiotami spędzili 18 dni. W tym czasie mieli wiele przygód.
Ural Polarny to rejon górzysty, na którym prawie nie rosną drzewa. Lato trwa tam zaledwie 2 miesiące, resztę roku wypełnia zima. Podróż z Dolnego Śląska na Ural do miejscowości „110 kilometr” trwała ponad dwie doby. Podróżnicy rozbili cztery namioty i wypakowali prowiant. Najbliższy sklep spożywczy znajdował się kilkaset kilometrów dalej.
- W pobliżu znajdowała się stara kopalnia molibdenu. Pracowali w niej więźniowie z gułagu. Pozostały sztolnie, stare magazyny, wieżyczki wartownicze i drut kolczasty na ogrodzeniach. Nie ma tam złomiarzy, dlatego wszystko pozostało na swoim miejscu – opowiada Andrzej Witkowski z Sobótki.
Molibden używany był prawdopodobnie do stopów urządzeń wojskowych. Pierwiastek z mieszankami innych metali jest twardy i kosztowy. Na polach w okolicy kopalni pasą się renifery. Podróżnicy opowiadają, że są to nadzwyczaj łagodne zwierzęta. Hoduje je miejscowa ludność. Pewnego dnia goście z Polski zostali zaproszeni na uroczyste zakończenie lata, które tam jest 2 sierpnia.
- Impreza odbywała się w namiocie tzw. czumie. Z zewnątrz przypomina indiańskie tipi. Kiedy weszliśmy zobaczyliśmy ludzi w strojach ludowych. Mówili do nas w dwóch językach rosyjskim i zariackim. Na środku stał gar jedzenia. Później poczęstowany nas gotowanym reniferem, który w smaku przypominał delikatną cielęcinę – relacjonuje Tomek Dzielnicki z Sobótki.
Podróżnicy mówią, że Ural Polarny to szczególne miejsce. Nie ma tam drzew, a na polach rosną potężne grzyby jadalne. Rozpiętość kapelusza sięga 20-30 centymetrów. Oprócz tego rośnie tam wiele gatunków jagód. Jedna z nich o nazwie marioszka smakuje podobno jak jabłko. Na przestrzeni kilkuset kilometrów nie ma zasięgu komórki.
- Mieliśmy starą mapę sztabu generalnego ZSRR. Nanieśliśmy na nią punkty z portalu Google Earth. Całość skompilowaliśmy w GPS-ie. Niedaleko też znaleźliśmy słup odgradzający Azję od Europy – dodaje Tomek.
Podczas pobytu zdarzało się wiele przygód. Pewnej nocy renifer włożył łeb do namiotu. Był głodny i szukał pożywienia. Spowodowało to panikę śpiących turystów, jednak nic groźnego się nie stało. W „110 kilometrze” nie ma prądu i gazu. Woda w rzekach jest lodowata.
- W trakcie odwiedzin u pasterzy zauważyliśmy dwóch chłopców z laptopem. Podłączony był on do agregatu prądotwórczego. Oprócz tego podczas podróży wszyscy ludzie, których spotkaliśmy byli bardzo otwarci i sympatyczni – kończy Andrzej Witkowski.
Jacek Bomersbach
REKLAMA
REKLAMA